Wszystko zaczęło
się tak cholernie szablonowo. Jako realistka, nie pozwalająca sobie na przysłowiowy
moment uniesienia, ciężko stąpająca po ziemi i może nie tyle powątpiewająca w
miłość, co doskonale zdająca sobie sprawę z tego, że coś, co przez
siedemdziesiąt procent globu uważane jest za magię, to tylko ciąg reakcji
chemicznych, podeszłam do sprawy dosyć sceptycznie. Dopamina. Na to ustrojstwo
trzeba uważać. Jest hormonem wydzielanym podczas seksu i jedzenia czekolady. Do
tego dochodzi jeszcze oksytocyna, zwana hormonem przytulania, która daje to
dziwne poczucie bezpieczeństwa. Spędziłam weekend z Discovery Science. Zły
pomysł. Tragiczny w skutkach, mogłabym rzec. Zaczęłam się bać dopaminy i może
nawet jeszcze bardziej bałam się, że obcy, żyjący w podziemiach, wcielają w
życie plan hybrydyzacji. Tysiące ludzi na świecie rzekomo doświadczyło porwań,
podczas których mogło dojść do kradzieży ich tkanek. Obcy zbierali materiał do
badań, obcy tworzyli mieszańców. Waszyngton o wszystkim wie. Prawdopodobieństwo,
że takie hybrydy są wśród nas, jest bardzo duże. Ba, sama mogę być jedną z
nich. A co jeśli jestem hybrydą i właśnie dlatego nigdy nie potrafiłam sobie
znaleźć miejsca? Świadomość, że problem być może tkwi w planecie, na której
żyję, a nie w mojej psychice, jest bardzo krzepiąca.
Ubrałam się
elegancko, tak jak o to prosił. Nie wiem czy wyglądałam ładnie, nigdy nie
potrafiłam tego obiektywnie ocenić. W moich oczach zawsze byłam uosobieniem
bólu egzystencjalnego, wizualizacją koszmarów nastolatki, która pragnęła
spektakularnej metamorfozy i poległa na tym gruncie. W każdym razie nie
włożyłam sukienki, tylko białą, nieco przezroczystą koszulę z czarnymi
wstawkami, trochę dłuższą z tyłu, no i szare spodnie. Miałam na sobie szpilki.
Co prawda nie przećwiczyłam chodzenia w nich, chociaż Conor zasugerował, że mam
z tym mały problem, ale na trzeźwo potrafiłam zrobić już kilka kroków, nie
potykając się o niewidzialne przedmioty.
Przyjaciele z
przywilejami. Zasady zostały wyraźnie określone jeszcze zanim zdążyłam poznać
jego nazwisko, jeszcze zanim wybadałam, czy nie był psychopatą, jeszcze zanim
mogłam go nazwać chociażby znajomym.
Wciąż miałam w
głowie to jego „obiecaj, że będziesz się trzymać ode mnie z daleka”.
Nie wiem, czy nie
potrafiłam dotrzymać obietnicy dlatego, że byłam w rozsypce, czy po prostu potrzebowałam
w moim życiu kogoś o ilorazie inteligencji muszki owocówki. Chyba doszłam do
etapu, w którym postanowiłam sobie, że będę szczęśliwa, choćby to szczęście
miało się przejawiać jedynie w tłumionym śmiechu w odpowiedzi na mało zabawne
dowcipy Conora.
Zerknęłam na
zegarek. Dwudziesta trzydzieści pięć. Sobota. Nic dziwnego, że lokal po brzegi
przepełniony był ludźmi. Byliśmy tacy pełni klasy. Zachowywaliśmy się jak
dorośli, nie, my bawiliśmy się w dorosłych. Nie chciałam się do tego przyznać,
ale w przypływie uczuć Kyle zabierał mnie co najwyżej na hamburgera i frytki, w
dodatku tylko dzień po wypłacie i tylko w miejscu, w którym pracował jako
kelner. Nigdy nie byłam na prawdziwej „randce”, o ile w ogóle można to było
nazwać randką, mój towarzysz pieszczotliwie nazywał to przecież treningiem.
Gardziłam tym splendorem. To nie tak, że nagle zmieniłam zdanie, że podobało mi
się to, imponowało mi, czy nie daj Boże uległam urokowi drogich restauracji, o
nie. Po prostu uznałam, że nie było tragicznie. Garnitur Hendersona nie był
tragiczny, to jak próbował zachowywać się jak należy nie było tragiczne.
Wszystko było jakieś takie mniej tragiczne. Aż trudno było uwierzyć w to, że miałam
do czynienia z kolesiem, który nawet podczas oglądania filmu dokumentalnego o
ważkach nie potrafił zachować powagi.
- Dam ci
dwadzieścia funtów, jeśli jeszcze raz powtórzysz wszystkie znane ci synonimy
słowa „penis”.
Prawdziwy Conor
wrócił, prawdziwy Conor miał się całkiem
nieźle.
A już prawie
zapomniałam o tym, że miałam go zdzielić w łeb za tę akcję z Kieranem sprzed
tygodnia.
***
Regularnie
odwiedzałam witryny z wszelkiego rodzaju konkursami, miałam bowiem nadzieję, że
kiedyś wreszcie nastąpi ten dzień, w którym los się do mnie uśmiechnie. Na
jednej z nich znalazłam ciekawą ofertę. Wystarczyło napisać kilka scen
erotycznych, taki tam artykuł do czasopisma dla kobiet. Nagroda pieniężna i
prawdopodobny angaż kusiły niemiłosiernie, byłam przecież biedną studentką,
która ledwo wiązała koniec z końcem.
Nie
przeszkadzało mi to, że jego broda drażniła mi skórę, pozostawiając na niej
lekko czerwone ślady. Ośmieliłam się dotknąć jego nieskazitelnych, muśniętych
żelem włosów i przyciągnęłam go mocniej do siebie. Bezustannie odwzajemniając
jego pocałunki, przeniosłam uwagę na okolicę jego rozporka i niewiele myśląc,
rozpięłam zamek błyskawiczny. Moim oczom ukazała się jego wielka, nabrzmiała
męskość.
Od zawsze byłam
osobą niedorzecznie wstydliwą. Wystarczyło jedno słowo z zakazanej listy i bum,
pach, na mojej twarzy pojawiał się ten obrzydliwy rumieniec. Nie było w tym nic
uroczego. U siedmiolatki, która zawstydzona potulnie spuszczała wzrok i
naciągała rękawy wełnianego swetra na dłonie, może było to na swój sposób
urocze, ale ja byłam już na to za stara. Nie mogłam też schować się w szafie,
tak jak wtedy, gdy matka powiedziała mojemu koledze, że bardzo go lubię. Do
dziś jej tego nie wybaczyłam. Zwłaszcza, że uświadomiła mu, że się przed nim
schowałam. Zapomniałam, że powinnam była schować też stopy. Zdradziły mnie
cholerne żółte skarpetki.
Kiedy rozległo się
pukanie do drzwi, a ja pobiegłam do kuchni ratować swój obiad, po drodze
zachęcając niezapowiedzianego gościa do pociągnięcia za klamkę, zapomniałam o
jednej ważnej sprawie. Laptop. Otwarty dokument w wordzie. Poprosiłam Conora,
żeby poczekał w mojej sypialni. Duży błąd. Opary z makaronu i wyjątkowego
nieudanego sosu namąciły nieco w moim procesie myślowym. Spokojnie zdjęłam
rękawice, wyrzuciłam posiłek do kosza na śmieci, umyłam ręce, a nawet
przygotowałam dwie mrożone kawy, z jedną łyżeczką cukru i dokładnie trzema
kostkami lodu.
Doszło do małego
nieporozumienia, bo tak chyba można to było nazwać. Henderson myślał, że celowo
podrzuciłam mu jakieś wskazówki. Nie oczekiwałam romantyzmu, czy nawet zwykłej
ludzkiej przyzwoitości po kimś, kogo udało mi się poderwać w pubie, ale on
dosłownie się na mnie rzucił, gdy tylko odstawiłam napoje na półkę.
Musiałam mu
wszystko wyjaśnić. Strasznie tego nie lubiłam. Według mnie mówienie o
oczywistościach było zupełnie zbędne, często wymagałam więc od ludzi, żeby
wszystkiego domyślali się sami.
- To idealna praca
dla ciebie. Pięknie ubierasz to wszystko w słowa. Szczególnie spodobało mi się
określenie: „wielka, nabrzmiała męskość” – zadrwił. Moje policzki zrobiły się
lekko czerwone.
- Znam mnóstwo
synonimów tego słowa. To tylko wersja robocza.
- Zaskocz mnie.
Chcę usłyszeć je wszystkie, ty sprośna świnio – nalegał, obdarzając mnie
najbardziej cwaniakowatym z dotychczasowych uśmieszków. Chwilami doprowadzał
mnie do szaleństwa. Jedna osoba ze spaczonym poczuciem humoru (ja) to
błogosławieństwo, ale dwie to już lekka przesada. Gdyby nie był aż tak
przystojny, to na dziewięćdziesiąt procent zakończyłabym tę znajomość już kilka
spotkań temu.
- Sprawiasz, że z
każdym dniem coraz bardziej żałuję, że nie przeleciałam któregoś z twoich
kumpli zamiast ciebie.
- Niesamowite.
Określenia dotyczące męskich narządów płciowych nie przejdą ci przez usta, ale
z powiedzeniem czegoś takiego nie masz już większego problemu. Prawdziwa dama.
- Penis. Fallus.
Członek – zaczęłam wymieniać, nadmiernie akcentując każde słowo. Później
nadeszły mniej cenzuralne wyrazy, niektóre dosyć groteskowe, wolałabym ich nie
przytaczać. Ewidentnie sprawiłam tym Conorowi dużą przyjemność, bo nie
przestawał się uśmiechać. – Jak widzisz nie mam z tym problemu. – Zakończyłam swój
iście inteligentny wywód, po czym natchniona dość mocno opóźnioną intuicją,
gwałtownie się obróciłam. Tak niedorzeczne sytuacje potrafiłam przewidzieć tak
samo jak deszcz. Można nazwać to darem. Dopóki kropla zimnej cieczy nie rozbiła
mi się o czoło, nie docierało do mnie, że zanosi się na opad.
- Przyszedłem
trochę nie w porę? – Kieran skrzywił się, jakby kajał się w myślach, po czym
zmusił się do grymasu, przypominającego uśmiech.
Przez
tę cholerną kawę albo może przez brak dodatkowej kończyny nie zamknęłam drzwi
do sypialni. Sarah musiała wpuścić Gibbsa do środka.
To właśnie było to.
Tak właśnie wyglądało moje życie.
***
- Jesteś chorym
człowiekiem – prychnęłam, przeglądając menu. Mnie osobiście nie było stać na
zjedzenie suchej kromki chleba w tym miejscu, ale w ramach zemsty poprosiłam o jedno
z droższych dań. Henderson nie protestował, wręcz przeciwnie, spojrzał na mnie
z uznaniem. Nie miałam pojęcia co to było, nie znałam tych wszystkich
wyszukanych, francuskich nazw. Miałam cichą nadzieję, że zamówiłam coś, co
jadłam już wcześniej. Nie chciałam się zbłaźnić, sięgając po nieodpowiednie
sztućce.
- Ty za to jesteś
bardzo odważna.
Owoce morza. Jedna,
jedyna, no może jedna z dwóch rzeczy, których przenigdy nie wezmę do ust.
Nienawidzę owoców morza. Nienawidzę do tego stopnia, że kiedy matka
przyrządzała coś podobnego w domu, otwierałam okna na oścież jeszcze przez
okrągły tydzień, bo wciąż wydawało mi się, że czuję na sobie ich zapach. Nie i
już. Tak czułam, że dostanę coś, co umiało pływać i bynajmniej nie będzie to
łosoś.
Zwijałam się z
głodu, patrząc, jak Conor wciąga tak cudownie wyglądający stek. Zapomniałam o
mojej podstawowej zasadzie. Zawsze zamawiałam to co inni, bo gdy tylko
zaczynała mnie ponosić fantazja i próbowałam być na tym szczeblu
indywidualistką, kończyłam głodna i w złym humorze. Tak było i tym razem. Zjadłam
tylko sałatkę, okalającą to… to coś. Jestem prawie pewna, że na moim talerzu
leżała ośmiorniczka, ale wolałam się temu nie przyglądać, by uniknąć
potencjalnych mdłości.
I znowu poczułam
się tak jak w podstawówce, kiedy z moją ówczesną przyjaciółką, Ade, na szkolnej
wycieczce pokusiłyśmy się o pizzę o tajemniczej nazwie „picante”. Szprotki i te
wszystkie dziwne przyprawy sprawiły, że nad naszym stolikiem zgromadziła się
chmara much.
Nic nie szkodzi. I
tak nie lubiłam jeść w towarzystwie. Zawsze miałam takie poczucie, że w każdej
chwili ktoś może mi krzyknąć w twarz, że nic dziwnego, że nie wyglądam jak
Keira Knightley, skoro tak się opycham.
- Co, nie smakuje
ci? – Zagaił, przerywając krępującą ciszę, raz po razie mąconą jedynie przez dotkliwe
burczenie w moim brzuchu. Mam nadzieję, że przez szum, spotęgowany przez
rozmowy gości i względnie cichą muzykę, tylko ja mogłam usłyszeć, że mój
organizm domagał się właśnie tortu czekoladowego, sorbetu truskawkowego, lodów
miętowych z kawałkami gorzkiej czekolady. Najlepiej wszystkiego na raz.
Nie chciałam, nie
mogłam dać mu tej satysfakcji. To coś na moim talerzu było obślizgłe,
galaretowate. Nie bardzo wiedziałam jak się za to zabrać. Czułam się trochę
tak, jakbym występowała w „Nieustraszonych”. Do dziś pamiętam to okropne
uczucie w żołądku, kiedy uczestnikom kazano wypić świńską krew, a ja
przeżywałam to chyba nawet bardziej niż oni sami. Była w tym jakaś wkładka, nie
wiem co dokładnie. Włosy, pazurki… co za różnica? Miałam przed sobą analogiczne
zadanie. Swoją własną świńską krew. Zamachnęłam się i trochę za mocno wbiłam
widelec w ten dziwacznie wyglądający twór, w dodatku zrobiłam to w
nieodpowiednim miejscu. W spowolnionym tempie obserwowałam jak ośmiornica
ląduje na moich kolanach. To przez to, że wybrzydzałam. Dosięgły mnie macki
sprawiedliwości.
Czułam, że się
rumienię, nie, ja dosłownie płonęłam z zażenowania. Conor początkowo niczego
nie zauważył, ale kiedy zerknął na mój talerz i zorientował się, że nie
mogłabym czegoś tak dużego wchłonąć w przeciągu kilku sekund, zasłonił usta,
powstrzymując się przed spazmatycznym wybuchem śmiechu. Średnio mu to
wychodziło. Im bardziej starał się zachować powagę, tym głośniej się zanosił.
- Możemy już iść? –
Wydukałam, wsuwając ręce pod stół. Zużyłam prawie wszystkie serwetki, żeby
szczelnie owinąć swój posiłek. I czekałam. Czekałam niecierpliwie aż Henderson
poprosi o rachunek, czekałam aż zapłaci. Byłam gotowa do ucieczki.
Gdy stamtąd
wychodziliśmy, miałam łzy w oczach. W ręce wciąż trzymałam nieszczęsną
ośmiorniczkę, by wreszcie, po oddaleniu się na bezpieczną odległość (no, sorry,
nie chciałam obrazić szefa kuchni), rzucić nią w Conora. Szatyn niestety zdołał
się uchylić i świętej pamięci głowonóg z ledwo dosłyszalnym plaskiem wylądował
na chodniku. Jeszcze długo wycierałam spodnie z resztek sosu.
- Ty płaczesz?
- Nie – warknęłam.
– Dopiąłeś swego. Napastowało mnie osiem ramion jakiejś pieprzonej ośmiorniczki.
Osiem. Nie wiem, czy umiesz liczyć, ale jak sama nazwa wskazuje, ośmiornica ma
ich osiem. I one wszystkie dotykały moich ud przez ładnych kilka minut, kiedy
ty śmiałeś się w najlepsze. Nie wiem co próbowałeś przez to udowodnić, ale
rzeczywiście, nie pasuję do takich miejsc. Może zacznę do nich chadzać po
czterdziestce. Jak już podszkolę francuski. I znajdę sponsora. A uwierz, to
akurat żaden kłopot.
- Emmo – wtrącił,
patrząc na mnie z niedowierzaniem i dziwnym rozbawieniem w oczach. – Dałem ci
wolną rękę, jeśli chodzi o zamówienie. To był twój wybór. Za to co stało się
później, również nie możesz mnie winić.
- Przyznaj,
chciałeś, żeby poszło jak najgorzej. Dzięki temu druga randka będzie o niebo
lepsza, nawet jeśli zabierzesz mnie na świniobicie. Właśnie dlatego nie chadzam
na typowe randki. Szczerze mówiąc gardzę nimi.
Zaraz po wgramoleniu
się do jego samochodu zdjęłam spodnie. Miałam dziwne wrażenie, że przesiąkam
zapachem kolacji. Nie lubiłam się brudzić, nie w ten sposób, nie jedzeniem. Poza
tym z tą wielką, ciemną plamą na udach wyglądałam, jakbym nie zdążyła dobiec do
toalety.
- Skarbie, nie masz
na co liczyć. Nie po tym jak bez powodu zgotowałaś mi karczemną awanturę –
zmierzył mnie z góry na dół, ostatecznie skupiając uwagę na moich udach. Spojrzałam
na niego spode łba. Nigdy wcześniej nie widziałam go w tak znamienitym humorze.
Żarty o moim
dosłownym zmacaniu nie miały końca.
Całą drogę do domu
Conor nucił „Octopus’s garden”.
Moje życie to
słabej jakości żart.
Dosięgły
mnie macki sprawiedliwości.
Wbrew pozorom
potrafiłam się zdystansować. Mogłabym się zaśmiać, ale znowu – wolałam zrobić
mu na złość. No i ciągle byłam strasznie głodna, co było głównym powodem mojego
nadąsania. Na szczęście szybko dojechaliśmy na miejsce.
- Wiesz, może to
nawet lepiej, że bywasz taka poważna i opanowana. Mówią, że najsmutniejsi
śmieją się najgłośniej.
Poważna
i opanowana.
Przecież niespełna
godzinę wcześniej byłam bliska płaczu. Z głodu i bezsilności.
Myślałam, że to
kolejna durna aluzja, że jestem zbyt sztywna, czy coś w tym rodzaju. Nie było
jednak żadnego „haha” na końcu zdania, Henderson nie uśmiechał się w
cwaniakowaty sposób i nie wyczekiwał mojej reakcji, jak zwykł to robić, gdy
wypalił coś, w jego mniemaniu, przezabawnego. Zerkałam na niego z ukosa,
badając każdy szczegół jego twarzy. Wyczekiwałam ruchu kącików ust, choćby
przelotnego, choćby wymuszonego. Jeśli ze mnie drwił, zachowując kamienną
twarz, to było z nim jeszcze gorzej niż do tej pory mi się wydawało, a jeżeli
to była ta jego dojrzała strona, bez sarkazmu i kretyńskich docinek rodem z
podstawówki, to nie wiem czemu poczułam się tak bardzo nieswojo. Odbyliśmy już
jedną normalną konwersację, wtedy, o ciąży i nawet tamten Conor, dużo
mądrzejszy od muszki owocówki, ba, może nawet dorównujący mi intelektualnie,
nie wyglądał, jakby myślami podryfował do samej Australii. Chciałam, żeby
zachowywał się trochę inaczej, ale tylko dlatego, że czasami nie wiedziałam jak
z nim rozmawiać, uniknąwszy wyśmiania mnie prosto w twarz. Może ośmiorniczka
mogła spełnić moje trzy życzenia.
Nie znałam takiego
Conora, podobnie jak nie znałam Conora, który wysłał do mnie ciąg dziwacznych
wiadomości. Ten Conor majaczył.
- Dobranoc,
mięczaku - rzucił na pożegnanie, a jego
twarz na nowo rozpromieniła się w szerokim do bólu uśmiechu. Zmarszczki
mimiczne najwyraźniej nie były mu straszne. – Nie patrz tak na mnie. To ty się
poryczałaś.
- To, mój drogi,
były łzy wściekłości. I nie waż się nikomu mówić, że potrafię okazywać uczucia,
bo coś takiego na dobre zrujnowałoby mój wizerunek.
Mięczaku. To akurat mu się udało.
Czekałam na część
drugą, tę, w której Conor miał się popisać swoją kreatywnością.
Nie
będziesz znała dnia ani godziny, nie będziesz wiedzieć, czy wyglądasz stosownie.
____________________________________
Pierwsze cztery strony w wordzie
powstały na raz, błyskawicznie, nie wiem, poniosła mnie wyobraźnia, może czułam
chwilowe natchnienie. Potem zaczęłam zmieniać, mącić, dopisywać i ostatecznie
nie wiem nawet, czy mi się podoba, ale lepszy nie będzie.
Opowiadanie jest prawie tak samo
niestabilne jak ja sama. Dziękuję za uwagę.
A w ogóle oto mój flickr.
A w ogóle oto mój flickr.
Suuper rozdział :3
OdpowiedzUsuńOwoce morza.. fu, też tego nie lubię i nie dziwię się Emmie.
Kieran i jego wyczucie czasu...
Pozdrawiam :*
Szczerze? Brak mi słów, na prawdę. Ewelina, czy Ty w ogóle zdajesz sobie sprawę jak genialnie piszesz? Nie? To ja Ci to teraz uświadamiam! :D
OdpowiedzUsuńWielki plus za to, że piszesz lekko i przyjemnie przez co czytanie tak długiego rozdziału nie było dla mnie męczarnią a wręcz przeciwnie. Drugi plus za to, że rozdział nie jest w 70% stworzony z dialogów a z opisów, które pozwalają się nam utożsamić z bohaterką.
Bardzo podoba mi się podoba historia i Gibbs w tle (który mam nadzieję, że pojawi się częściej a nie tylko w sytuacjach kiedy Emma wymienia nazwy penisa xD)
Nie mam do czego się przyczepić :(
W sensie, że jest za długi? Zwykłam pisać o połowę krótsze, jeszcze na starym blogu, ale miałam spam z cyklu /fajnie, fajnie, ale co tak krótko/, dlatego się przestawiłam. Ehh, muszę odnaleźć równowagę.
UsuńBoże, mój dobry Boże.
OdpowiedzUsuńZABIŁA OŚMIORNICZKĘ
zapalę jej chociaż znicza, niech się cieszy, mogła gorzej przecież trafić (*)
Conor tam naprawdę był poważny! Znaczy nie w restauracji, Jezu, mógł przecież zapytać, czy Emma też nie chce steka.. On się z niej już później nie śmiał... Tylko odrobinkę na końcu, hahaha ja też :D
Biedny Gibbs, SKŁADAM PROŚBĘ O TO, ŻEBY BYŁO GO WIĘCEJ
Tekst z mięczakiem, jest naprawdę dobry.
Szkoda mi troszkę tej Emmy, była przygnębiona i głodna, a najgorsze na świecie, to bycie głodnym.
Boże.
Wybacz, że mój komentarz jest taki debilny, abstrakcyjny, nieciekawy, może odrobinę przygnębiający, ale nauka nie wpływa zbyt dobrze na moją psychikę
P.S. Nic nie wpływa dobrze na moją psychikę.
Ciao ♥
Wypraszam sobie, akurat śmierci ośmiorniczki nie można Emmie przypisać, bo wątpię, żeby podano ją żywą. Natomiast próbę zamordowania Conora ów ośmiorniczką już można :3
UsuńNADROBIŁAM.
OdpowiedzUsuńCzas na wystąpienie.
Przede wszystkim: OH YOU.
Dlaczego w czasie czytania Twoich przegenialnych rozdziałów moje reakcje(CHEMIA I TE SPRAWY), na zmianę brzmią: ajć i buahahahhahahhahaha. Musisz być w pisaniu tak zaje%&^*_*_bista? I po raz kolejny jestem takim mini odmieńcem bo jak zgaduję, każdy czeka namiętnie na Kierana, a ja shipuję Emmę z Conorem(czyli mym osobistym Jackiem Wilsherem) Jeżeli i to opowiadanko zakończy się nie tą parą co trzeba ja umrę. I Ty będziesz winna. A jak nie umrę to wiedz, kto spali Twoją wycieraczkę albo porwie Agatkę. Tak jestem złym charakterem w opowieści o nazwie: życie. Jestem komputerowym lub biologicznym noł lajfem, ale siekierę trzymam pod łóżkiem. Dobra koniec gróźb karalnych, bo wiem, że obcy śledzą moje komentarze na blogspocie :D Jednakże oprócz pochwał musiałam trochę zganić moją ukochaną DUDE'OWĄ Delilah. Wybacz też moje milczenie, ale życie szkolne nie działa na mnie dobrze. Nawet weekendy mijają tak szybko, że nie wiem co się stanęło. Jednak moje wirusy zadbały o to aby czas na czytanko się znalazł. I CHWAŁA IM ZA TO.
Tak btw. podeślij trochę tych synonimów ;]
Pozdrawiam serdecznie i życzę weny.
TWA WIERNIE ODDANA, KATORGA <3
DZIĘKUJĘ :'))))))))) Jesteś kochana (patrz jaka potrafię być miła!!!!). NIE MAM WYCIERACZKI, HA!!
UsuńAle tak serio, it means a lot. Jesteś dla mnie zbyt miła.
Ja miła HA! Tak wgl. zabrzmiało to jakbym była jakimś mega krytykiem, bezwzględnym w swej ocenie. A przecież ja zawsze lofciam Twoje rozdziały. No ej? Czy to było niewystarczające? Zaczynam się gubić. Bo byłam pewna, że najpodlejszy komentarz w mojej karierze to właśnie ten. CHYBA ŻE TO TAKI DELILAHOWY SARKAZM, KTÓREGO NIE ROZPOZNAŁAM. Kurnia, zbyt długo mnie nie było ;/
Usuń"PATRZ JAKA POTRAFIĘ BYĆ MIŁA" w sensie /jaka ja potrafię być miła/ JA. Napisałam, że jesteś kochana!! Jestem miła!!
UsuńOH PRZEPRASZAM ZA DRUZGOCĄCĄ POMYŁKĘ. Racja, jest wielka różnica między byciem miłym i kochanym. Jednakże w ostatnim ostatnim zdaniu, napisałaś: "Jesteś dla mnie zbyt miła" Więc to określenie zaczyna dotyczyć zarówno Ciebie i mnie. Ale racja Ty jesteś miła, ja kochana. Starzejemy się chyba :D
UsuńNo widzisz, nadużywam słowa "miła", jesteśmy jakieś takie nice to each other, że aż wali po oczach.
UsuńTENCZA I TE SPRAWY.
UsuńA tak wgl. uderzyło mnie boleśnie, że jeszcze nie wyraziłaś opinii o moim obfitującym w dramaty rozdziale 15, chociaż może to znaczy, że jesteś very nice i nie chcesz mnie ranić krytyką.
CO NIE ZMIENIA FAKTU, ŻE Z OBURZENIEM(PISZĄC NA CAPS LOCKU) OCZEKUJĘ U CIEBIE 6, KIEDY JA SIĘ DOCZEKAM, MIMO ŻE OD PRZECZYTANIA 5 MINĘŁO RAPTEM DWA DNI.
W ten weekend postaram się dodać. A Twój przeczytałam, ale byłam zbyt zmęczona, żeby prawić monologi :s
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńNie postarasz tylko dodasz! :D Czekam
UsuńHej!
OdpowiedzUsuńWczoraj już przeczytałam ten rozdział, ale było późno i nie mogłam nic sensownego wymyślić, więc piszę teraz. Ten rozdział jest świetny jak każdy inny. Można się było dużo pośmiać czytając go. Sam tytuł jest już zabawny. Genialnie to wymyśliłaś z tą ośmiorniczką. Biedna Emma zamiast sobie pojeść, na jej nogach wylądowała ośmiorniczka. Musiała wrócić do domu głodna. :D Z tym udziałem w konkursie i pisaniem tego tekstu, niezłe. :D Dalej shippuje Conora z Emmą. I czekam, aż będę mogła przeczytać o ich kolejnej randce. :)
Życzę dużo weny:)
Pozdrawiam:)
Zapraszam do siebie: http://ourangelsalwaysfall.blogspot.com/